Muzyka

piątek, 30 marca 2018

Wesołych Świąt Wielkanocnych i smacznego jajka...

...dla czytelników (jeśli istnieją ;)).
Dla mnie to będą dni jak każde inne. Nawet szczerze mówiąc nie przepadam za jakimikolwiek świętami. Lubię jak jest spokój, a niestety matka zawsze musi cudować z jakimiś potrawami wymyślnymi, musi się nadenerwować, namęczyć, nasprzątać i dla kogo? Przecież jestem tylko ja i ojciec, a goście żadni praktycznie nie przyjeżdżają. Ja zawsze wolę wszystko skromnie, w spokoju jak mi nikt nie bręczy nad uchem. Co to za święta, w których głównym motywem przewodnim są nerwy i stres? Dlatego mój mózg wykształcił reakcję obronną przez którą w ogóle nie odróżniam świąt od normalnych dni. W ogóle nie czuję atmosfery, klimatu. Za dzieciaka jednak było inaczej, wiadomo. Kończyły się Święta Bożego Narodzenia to wyczekiwałem niecierpliwie Zająca i tak w kółko. Dodam, że kiedyś okres kilkumiesięczny pomiędzy tymi świętami ciągnął się po prostu w nieskończoność kiedy miałem parę lat. Teraz nie dość, że teraz zanim się obejrzę są już następne, to tak na dobrą sprawę równie dobrze w ogóle mogłoby ich nie być. Rozpisałbym się na ten temat, ale oczy mnie coś szczypią i jestem dość zmęczony, chociaż o wiele mniej w ostatnim czasie korzystam z laptopa. O wiele cieplej się zrobiło na dworze i nie chce się już tak siedzieć w domu. Co więcej, pojawiła się perspektywa pracy w nowym miejscu. Nie zależy mi żeby praca była dobrze płatna, bo raczej nie uda mi się założyć rodziny. A może nawet to i lepiej, bo będę się cieszył wolnością i będę mógł więcej wydawać na swoje własne zachcianki, jakkolwiek egoistycznie by to nie zabrzmiało. ;) Chociaż nie ukrywam, że brakuje mi miłości, czułości, przyjaźni tak na co dzień, chociaż mam matkę z którą mam namiastkę tego wszystkiego. Dzięki Bogu chociaż ją mam. Poza tym czuję się ogólnie osamotniony i bez perspektywy zmiany tego. Nawet jak wychodzę do ludzi to mam syndrom samotnego wśród tłumu. Jakoś jednak nauczyłem się tak żyć i powolutku, małymi kroczkami idę do przodu. Może nie do przodu, bo wolę wolę być wciąż na tym samym poziomie, na takim, który już znam, innych panicznie się boję. Nie chcę się zmieniać, bo boję się, że sam dla siebie stanę się obcy.

Niedawno czułem się tak słabo, że myślałem, że jakby nie było rodziców to żyłbym jak Robinson Crusoe. Walka o przetrwanie. Myślałbym tylko jak zdobyć jedzenie, wodę, jak się ogrzać, czym zastąpić leki. Albo jak ten preppers, Adolf Kudliński. Nawet go trochę niedawno słuchałem i zainteresował mnie dość mocno ten temat. Tak bardzo czuję się pozbawiony sił na życie dorosłym życiem, że marzę o życiu jakiegoś żula, co to w byle co się ubierze, byle co zje, nawet bez prądu, wody, gazu, tylko żeby skitrać jakieś żarcie, płyny, i to by były jedyne zmartwienia. Tylko trochę byłoby mi wstyd przed sąsiadami. :D

Jutro ze święconką. Jakieś w końcu spotkanie z ludźmi. To nie tak, że się boję ludzi. Może trochę i tak, ale też brakuje mi ich obecności, takiej realnej. Ok. Kończę, już późno. Do napisania. ;)