Muzyka

sobota, 25 czerwca 2016

Kolejne wesele i morderczy upał, trochę moich przemyśleń

Właśnie jestem dzień po weselu, drugim w tym miesiącu i teraz zapewne przez długi, długi czas nie będę miał okazji w podobnej imprezie uczestniczyć. Łapię się w tym momencie na tym, że piszę w stylu Pana Tomka z fobią i depresją. ;) Ale w końcu prowadzimy podobnie monotonne, beznadziejne życie i mamy problemy niemal identyczne, więc zawsze jakieś podobieństwa będą. Ale przejdźmy do sedna. To wesele ciut bardziej się udało od tego z 10 czerwca. Na pewno po części dlatego, że było dużo bliżej, trochę ponad 30 km. Nie dostałem w sumie zaproszenia, ale pan młody powiedział, że i tak mogę przyjść. No i tak też zrobiłem, bo co, będę sam w domu siedział jak ten Kevin? Zawsze wesele to jakaś rozrywka, okazja do spotkania się z ludźmi, rodziną. Największy problem jednak w tym, że cholerny upał pogarsza i tak już wątpliwą jakość mojego życia. Jest po prostu nie do zniesienia, czuję się tak fatalnie, że szok. Zresztą z powodu tego piekła wszyscy na weselu bawili się gorzej niźli temperatura nie byłaby tak popierdolenie wysoka. Przepraszam za słownictwo, ale takie słówko przyszło mi do tej pustej główki-makówki. Było tak zajek**wabiście gorąco, że ludzie byli mokrzy jakby kąpali się w jeziorze, które znajdowało się nieopodal lokalu, w którym odbywała się uroczystość. Wielu po parę razy musiało zmieniać ubranie. Ja na szczęście nie pociłem się aż do tego stopnia.

Nie wiem czy to jakieś fatum, ale przed każdym weselem musi się zdarzyć u nas coś nieprzyjemnego. 11 września 2009 (przed weselem brata pana młodego z ostatniego wesela), tir zderzył się na krzyżówce z osobówką w sąsiedniej wsi. Małżeństwo zginęło na miejscu, w dodatku była to 8. rocznica słynnego zamachu w USA oraz 28. rocznica urodzin Dylana Klebolda, jednego z uczestników największej masakry, strzelaniny w szkole w historii wyżej wspomnianego kraju. 28 kwietnia 2012 jadąc z kościoła już na wesele siostry mamy złapaliśmy laczka. Wszyscy już dojechali na miejsce, a my laczek. :D To były jaja. Z kolei 24 czerwca 2016 poza tym, że umarł nam jeden z psów (ze starości), to kiedy już ruszyliśmy w stronę kościoła, nagle w połowie drogi ojcu przypomniało się, że nie zabrał pamiątek. Więc cofnął się, a tu przejeżdża motocykl, spod którego kół odprysnął kamień i uderzył w naszą przednią szybę robiąc widoczną krechę. Nowy samochód, kupiony ledwie tydzień wcześniej. Nastroje siadły, zwłaszcza u ojca, do którego lepiej wtedy było się nie odzywać, bo wyglądał jak bomba, która zaraz ma wybuchnąć. Kolejną przygodę zaliczyliśmy wracając z wesela. W związku z tym, że tata jak zwykle musi konkretnie popić. Nie napić się kulturalnie jak człowiek, ale dosłownie narąbać się jak świnia, mama musiała wracać samochodem. A że kierowcą jest gorszym ode mnie, to co chwilę gasł jej. Najlepsze jak zatrzymała nas policja, matka już cała w nerwach, że każą jej dmuchać (wypiła niewiele, ale zawsze to coś). Na szczęście obyło się bez sprawdzania trzeźwości. I jakoś przy tych drobnych trudnościach dojechaliśmy na miejsce. Ja odpoczywałem na tylnym siedzeniu, było mi lekko mdło. Wypiłem 10,5 kieliszka + szampan na początku, jednak nie wymiotowałem. W ogóle potrzebuję dużo żeby się znietrzeźwić. Dopiero za ok. 8 ósmym kieliszkiem zacząłem odczuwać pozytywne zmiany w mózgu, zaczęło mi być przyjemnie. Nie wziąłem rano tabletek, więc dzisiaj mogłem sobie pozwolić na więcej. Na poprzednim weselu nie minął jeszcze miesiąc od rozpoczęcia kuracji nowym lekiem, więc wolałem w ogóle nawet nie pić, ale jak się to skończyło wiadomo. ;)

Chyba jako jedyny oprócz dzieci, wdów/wdowców i księdza, byłem na tym weselu bez pary. Nawet dziadek po śmierci babci znalazł sobie nową Panią. Synowie braci dziadka, którzy siedzieli obok mnie (roczniki 1997 i 2000) także mieli dziewczyny, mimo, że oboje nieśmiali, małomówni i wręcz widziałem jak podczas siedzenia i jedzenia trzęsą im się ręce. Nawet ja byłem bardziej wyluzowany od nich. W ogóle zawsze staram się ostatnio, co jak na moją fobię jest wielkim sukcesem, zagadywać, żartobliwie coś komentować. Mimo wszystkich moich problemów uważam się za dość ciekawego człowieka, zabawnego, czasami inteligentnego, skłonnego do przemyśleń, o całkiem fajnym poczuciu humoru. Jednak jakoś dziewczyny się mnie nie imają. Zresztą, nawet nie miałem nigdy okazji pogadać z jakąkolwiek w realu, a jeśli już to albo zajęta, albo w wieku mojej matki, albo zupełnie nie w moim typie. Coś mi się wydaję, że szukanie tej jednej jedynej w moim przypadku jest jak szukanie igły we wszystkich stogach siana w kraju. Znalezienie drugiej połówki jeśli chodzi o osoby takie jak ja, czyli z Zespołem Aspergera i wszystkimi konsekwencjami tego zaburzenia jak fobia społeczna, nerwica czy depresja jest tak cholernie trudne, że praktycznie graniczące z cudem. Aczkolwiek znam jednego człowieka z tą przypadłością, który znalazł kobietą swojego życia, ożenił się, ma córkę. I żyje prawie jak normalny człowiek. Mowa o Krystianie Głuszko, barmanie, który swoje życie i przemyślenia opisuje również na blogu, ale o wiele mądrzej niż ja. On robi to wręcz jak poeta. Ja jak prosty chłop ze wsi, którym zresztą jestem. Ale staram się i tak przy tym pisać inteligentnie a przy okazji zabawnie. ;) Krystian Głuszko to także autor kilku książek. Jestem w posiadaniu jednej z nich, tytuł jej to ,,Spektrum". Autor opisuje w niej swoje przeżycia m.in związane z pobytami w szpitalu psychiatrycznym. Zastanawiam się czy możliwym jest by ten człowiek w swoim życiu nacierpiał się więcej niż ja. Całkiem możliwe, w końcu żyje ponad 10 lat dłużej ode mnie. Jednak myślę, że jego cierpienie w tych najgorszych momentach mogło mieć całkiem podobne natężenie jak i moje. Na dziś dzień jednak wydaję się o wiele szczęśliwszym człowiekiem niż ja. Tak czy siak to mój mentor i dzięki niemu wciąż wierzę w lepsze jutro, w to, że mimo tej ciężkiej przypadłości może mnie kiedyś spotkać jeszcze coś dobrego. Napisałem rok czy dwa temu do niego maila, jakaż była moja radość kiedy odpisał. Chciałbym się z nim kiedyś spotkać w realu (nie mam na myśli supermarketu). ;)

Kończę post, bo późno. Dobrej nocy życzę tym, którzy czytają moje wypociny.

czwartek, 23 czerwca 2016

Chorobliwy pesymizm

Od samego rana zaraz po przebudzeniu dręczą mnie pesymistyczne wizje, najczęściej potencjalnej choroby, wypadku i śmierci mojej oraz najbliższych mi osób. Nie poprawia tego stanu fakt, że ostatnio coraz więcej słyszy się o śmiertelnych wypadkach na drodze, znanych osobach, które zmarły z powodu raka, który stał się już plagą w dzisiejszych czasach. Jednak bardziej niż rak czy zawał przeraża mnie udar i perspektywa bycia niepełnosprawnym. A to też ostatnio plaga zarówno wśród osób znanych jak i tych z mojego otoczenia. Codziennie mam wrażenie, że coś mi się stanie złego. Jestem takim pesymistą, że np. podczas jazdy autobusem na wesele myślałem o tylko o tym, że możemy nie dojechać, mieć wypadek. Standardem jest, że będąc wśród ludzi mam wrażenie, że myślą o mnie źle, dostrzegają jedynie moje negatywne cechy.

Męczą mnie już okropnie te pesymistyczne myśli. Nie mogę przez to do końca cieszyć się życiem. Zresztą odkąd stałem się dorosły nigdy specjalnie się nim nie cieszyłem. Od urodzenia czułem, że bycie dorosłym to nic dobrego i nie myliłem się. Haha, już zanim skończyłem 10 lat planowałem, że po ukończeniu 18 lat popełnię samobójstwo, bo jak uważałem dorosłe życie nie jest dla mnie. Skąd ja to wtedy wiedziałem?

Osobiście mam problem z wyobrażeniem sobie jak będąc dorosłym człowiekiem można czuć się szczęśliwym. A niektórzy dorośli ludzie ponoć uważają się za szczęśliwych. Tak bym chciał chociaż przez chwilę poczuć co w ich głowie siedzi, jak oni wtedy się czują, ale będąc mną to niewykonalne niestety. Rozumiem, jako dziecko człowiek nie ma żadnych problemów, żyje beztrosko, cieszy się z byle głupoty, z wielu rzeczy nie zdaje sobie sprawy, np. nieuchronności śmierci, wydaje mu się, że życie to wieczna zabawa, beztroska, radość, itp. Kiedy człowiek dojrzewa, nabiera rozumu, zaczyna mieć przemyślenia dot. życia (nie każdy, mówię tu głównie o neurotykach, jak ja), popada w depresję. Bo jak nie popaść w depresję zdając sobie sprawę, że dorosłe życie to harowanie jak wół za pieniądze tak marne, że ledwie wystarcza na to żeby przeżyć? I tak to się toczy do usranej śmierci, do tego dochodzą bonusy, np. w postaci chorób itp.

W moim przypadku dorosłe życie to też życie w pojedynkę. Wielokrotnie mam przemyślenia na temat związku, małżeństwa. Czasami nawet chciałbym a czasami zdecydowanie nie. To zależy od głębokości depresji w jakiej się znajduję. Im mniejszą depresję odczuwam tym bardziej jestem na tak, czuję atrakcyjny, mam większą pewność siebie i w ogóle. Będę kontynuował ten temat za jakiś czas, teraz jestem śpiący, piszę ten post z laptopem w łóżku i zbliża się 00:30. Za paręnaście godzin czeka mnie kolejne wesele. ;)

środa, 15 czerwca 2016

Pić albo nie pić - oto jest pytanie

W związku z tym, że dopiero co zacząłem kurację fluoksetyną, miałem dylemat czy mogę już sobie pozwolić na chociaż jeden kieliszek. Tego dnia wziąłem już dawkę leku, więc tym bardziej miałem wątpliwości. Potrzebowałem czegoś co dałoby mi kopa, pobudziło, bym mógł przetrwać całe to wesele. Lek bardzo mnie wyciszył, może nawet aż za bardzo. Od czasu kiedy zacząłem go brać stałem się bardziej senny, apatyczny niż zwykle. Dlatego żeby się pobudzić musiałem się napić kawy. Na szczęście była możliwość na sali żeby samemu sobie zrobić kiedy tylko się zachce. Ale że nie dodała mi zbyt wiele energii w końcu skusiłem się na jeden kieliszek wódki, po którym niby nic mi nie było. Ostatecznie skończyło się na 5. Jedyny skutek uboczny tego posunięcia to nasilenie myśli depresyjnych, i tak do końca imprezy zamiast dobrze się bawić, dręczyły mnie same natrętne myśli o śmierci, przemijaniu i sensie istnienia. Bomba, co nie? ;)

Całą noc nie spałem. Były co prawda pokoje w restauracji, w której odbywało się wesele, ale już pozajmowane. Nie miałem więc wyjścia, musiałem się przemęczyć do rana. Do tego wszystko miałem świadomość rano czeka mnie szkoła. Nie było więc ciekawie.

Podczas uroczystości wyjątkowo się nudziłem. Jak tańczyłem to tylko z matką. Alkohol z połączeniu z antydepresantami wcale nie rozweselał, a wręcz jak wspomniałem wyżej pogorszył samopoczucie. Na sali, przy przy stole obok mnie po prawej siedział syn nieżyjącego już brata dziadka. Jest młodszy ode mnie, bo z 1997. Co ciekawe, ma dziewczynę, mimo że jest nieśmiały. I to do tego stopnia, że jak wyszliśmy na zewnątrz usiąść przy stoliku to ja gadałem więcej od niego. Było nawet ciekawie, powiedziałem coś niecoś o sobie, o swoich problemach ze sobą, on sam wyznał, że ma pewne objawy nerwicy i niby nadciśnienie - związane ze stresem. Hmm, jego ojciec podobno pił, potem zachorował na raka, miał krwawienia z odbytu, nie chciał się leczyć mimo nacisków ze strony żony. Tyle się o to kłócili, a on nic. Może poddał się, nie chciał już żyć? Ona z nerwów całkiem osiwiała, chociaż teraz tego nie widać, bo się farbuje. On też mimo, że nie był jeszcze tak stary miał całkiem białe włosy, wyniszczony przez chorobę, umierał w potwornych mękach. Syn był tego świadkiem, więc musiało mieć to jakiś wpływ na jego psychikę. Nawet fajnie mi się z nim gadało.

Takie spotkania są mi bardzo potrzebne. Normalnie nie chciałby się ze mną spotkać nawet pies z kulawą nogą, więc takie wesele to doskonała okazja do spotkania się, wygadania. Z ludźmi człowiek spotykać się po prostu musi, bo inaczej się udusi. ;) Wysoka częstotliwość spotkań z ludźmi na pewno podnosi samoocenę i pewność siebie. I o to właśnie chodzi żeby starać się nie babrać w tym gównie jakim są kompleksy, depresja, brak pewności siebie, samotność itp. Ja z tym walczę jak tylko się da, mimo, że niejednokrotnie jest to dla mnie wysiłek heroiczny. Nie chcę być takim mentalnym dziadem, taką stetryczałą pierdołą za przeproszeniem jak Pan Tomasz z bliźniaczego bloga. Żeby nie było, ja go doskonale rozumiem, sam miałem równie silną fobię co on. Na szczęście w ostatnim czasie nieco się osłabiła. A wszystko to dzięki rozmowie z ludźmi, mówię tu o tych poznanych przez internet. On też powinien zacząć jakoś działać zamiast stękać i jęczeć. Rozmawiać z ludźmi chociaż przez internet, starać się poznawać ludzi podobnych do niego, umawiać się na spotkania. Niech nie wmawia sobie, że jest najbrzydszy na świecie, bo to nieprawda, widziałem jego zdjęcie. Przecież to normalny chłopak jakich wielu. A wzrost? Co z tego, że ma 166 cm? To nie przekreśla jego szans na normalne, szczęśliwe życie.

Dobra, kończę post bo ojciec chce laptop. :)

wtorek, 14 czerwca 2016

Po weselu

10 czerwca byłem na ślubie i weselu syna brata dziadka. Działo się, oj działo, była zabawa jak w piosence Piersi. Tego dnia wstałem dość wcześnie. Matka jak zwykle zalatana, zestresowana. Jak przed każdą imprezą. Każda kobieta chyba jest taką perfekcjonistką jeśli chodzi o swój wygląd. Mało tego, widzi każdą, nawet najmniejszą niedoskonałość w każdej części mojego ubrania. Nieraz aż chce mi się z tego śmiać. ;) Ja tam nie przywiązuje wagi do takich detali. I tak w centrum uwagi jest para młoda, a nie ja. Ślub był w innym województwie - Dolnośląskie, a dokładniej Głogów. Jechaliśmy więc autobusem z resztą rodziny. Jedynie dziadek Ignacy nie mógł wziąć udziału. Jego dziewczyna - tak, dziadek ma dziewczynę - trafiła do szpitala (jakieś odwodnienie), więc postanowił ten czas spędzić razem z nią. 27 maja 2012 zmarła moja babcia Janina i od tamtego czasu dziadek był samotny. Z Jadwigą, nową partnerką znał się już wiele lat wcześniej. Ona, podwójna wdowa, dzieciata, z wnukami. Od 2016 oficjalnie są w związku, choć to trochę taki związek na odległość. Mieszka sama, w pobliskim mieście. Dziadek jeździ do niej regularnie. U nas była tylko raz, na kolacji w kwietniu. Bardzo miła osoba, taka typowa babcia - takie były pierwsze moje pierwsze myśli na jej temat.

Ale wracajmy do 10 czerwca. Podróż trwała od ok. 12 do 14:30. Nudzić się tam jednak nie dało. W każdej klasie, czy też na każdej imprezie jest chociaż jeden taki showman, który zrobi wszystko żeby tylko zwrócić na siebie uwagę gawiedzi. Tak było i tym razem, a mowa tu o Zbychu, mężu córki nieżyjącego brata dziadka. Przez całą podróż autobusem paszcza mu się nie zamykała, co chwilę wstawał, podchodził do kierowcy i mówił jak ma jechać, zarządził kiedy zrobić postój itp. Swoim głosem i sposobem mówienia do złudzenia przypominał Zenona Laskowika. Humor tym bardziej mu dopisywał, że już w autobusie zaczęło się polewanie. W tej kategorii mistrzem jednak był wuj Stachu, brat dziadka, niestety alkoholik. Pił a to wódkę, a to piwo, tak że już kościele było mu bardzo wesoło. Na samym weselu z kolei mieszał whisky i wódkę. Aż w pewnym momencie, kiedy wyszedł na zewnątrz przewrócił się na schodach i poobijał sobie plecy. Musieli go zbierać z tych schodów. Po całej tej mieszance + kontuzji jakiej się nabawił, ledwo doszedł do krzesła. Siedział tak z mętnym wzrokiem i wyglądał jakby to był jego koniec imprezy. Jednak okazał się nie do zdarcia. Po jakimś czasie wstał, podszedł do mnie i chce żebyśmy wypili po jednym. Kontaktował już tak słabo, że kazał nalać sobie wódki do szklanki, w której była świeczka. Musiałem mu ją wyciągnąć. Potem zaprosił moją mamę do tańca, jednak po jakimś czasie z powodu bólu pleców skończył, dodatkowo od dawna kuleje na jedną nogę. Coś ze ścięgnami.

Ok. Oczy mnie już dosyć bolą, mam przewlekłe zapalenie spojówek od stycznia tego roku, więc muszę trochę odpocząć od patrzenia w ekran. Najprędzej jutro będę kontynuował opowiadania co wydarzyło się dnia 10 czerwca 2016.

czwartek, 9 czerwca 2016

Jak się czuję? Dziękuję, do dupy

Nie, tym razem nie chodzi o mnie. To cytat z Bohdana Smolenia, obchodzącego dziś 69. urodziny, znanego aktora komediowego, a przede wszystkim artysty kabaretowego. Zdaję sobie sprawę, że to człowiek, przy którego problemach, moje problemy wydają się wręcz śmieszne. Jeśli ktoś nie wie, Bohdan Smoleń w tragicznych okolicznościach stracił najpierw syna - popełnił samobójstwa, niespełna rok później z rozpaczy odebrała sobie życie jego żona. Zdarzenia te miały miejsce w 1988 i 1989 roku. Obejrzałem chyba każdy wywiad z nim w internecie jaki istnieje, zarówno w formie pisemnej jak i wideo i widzę w nim dużo podobieństw do mnie samego. Myślę, że wynika to właśnie to z chronicznej depresji i samotności. Człowiek nie mający styczności z ludźmi, zamknięty w swoim pokoju, wychodzący z niego bardzo rzadko czuję się na o wiele więcej lat niż ma w rzeczywistości. Ja takie życie starca, emeryta zacząłem o wiele za wcześnie. Nie tego człowiek w moim wieku, świeżo po 20-stce oczekuje od życia. Tak sobie myślę ostatnio, że może gdybym codziennie, chociaż przynajmniej regularnie się z kimś spotykał, porozmawiał nie potrzebowałbym brać antydepresantów. One mi pozwalają jakość znieść tą samotność, monotonię mojego życia. Chociaż ja mam chyba jednak do tego stopnia zryty beret, że musiałbym je brać czy tak, czy tak. Dziwię się niektórym, np. Tomkowi z innego bloga o podobnych problemach, który mimo ciężkiego stanu żyje bez leków. Wiem, że próbował coś kiedyś z lekami, ale nie podziałały i dał sobie spokój. Na jego miejscu próbowałbym do skutku, nie ten lek to inny. Po prostu robiłbym wszystko żeby z tak beznadziejnego stanu się wyrwać, zamiast trwać w nim bezczynnie, tak jak on czekając aż manna spadnie z nieba. No chyba, że rzeczywiście ma jakąś depresję lekooporną. Ale jakoś nie chce mi się w to wierzyć, jestem do niego bliźniaczo podobny pod względem problemów ze sobą i na mnie leki jakoś działają. Współczuję mu i podziwiam, ma chyba nawet trochę cięższą fobię społeczną od mojej. Moja była kiedyś podobna do jego, ale nieco zmalała.

Leków na depresję nie zażywał też wspomniany wyżej Bohdan Smoleń. Mimo to jakimś niezwykłym sposobem znajdował siłę by dalej występować w kabarecie i grać w moim ulubionym serialu ,,Świat według Kiepskich". Niestety, leczył się w trochę inny sposób - dużą ilością alkoholu i papierosów, co w połączeniu z przewlekłą depresją i ogólnie wątłym zdrowiem przyczyniło się do drastycznego pogorszenia stanu zdrowia - choroba płuc, serca, 4 udary (z 2008, 2010, 2015 i 2016). Niewątpliwie rzeczą, która dała mu motywację do dalszego życia mimo pogarszającego się stanu zdrowia była założona przez niego w 2007 Fundacja Stworzenia Pana Smolenia, zajmująca się głównie hipoterapią niepełnosprawnych dzieci.

Szkoda go, bo to fajny, swojski chłop, czuję, że z nim bym się dogadał. Przypomina mi trochę kuzyna babci, który też jak go coś wkurzyło potrafił kląć, wyzywać, ale poza tym do rany przyłóż. Również miał zamiłowanie do alkoholu i papierosów i też pod koniec życia podobnie wyglądał jak Smoleń, wychudzony, zmarniały. Nie żyje od blisko 7 lat. Jego adoptowany syn również cierpi z powodu samotności, depresji i nerwicy. Leczy się psychiatrycznie, choć jak go ostatnio widziałem był w złym stanie. Trząsł się cały i mówi, że miewa myśli samobójcze. Żyje tylko z matką, która ostatnio choruje. Przeżywa, że jeśli jej zabraknie nie poradzi sobie z dalszym życiem.

Inny cytat z Bohdana, który lubię, ,,Mnie się już gwarancja skończyła, a do recyclingu jeszcze nie chcą mnie wziąć". ;)

Na koniec chciałem się pochwalić, że znajduję się w posiadaniu autografu Bohdana Smolenia. Udało mi się go zdobyć w październiku 2014, akurat na krótko przed tym jak doznał trzeciego udaru i już nie był w stanie się podpisać. Wysłałem list do jego fundacji z prośbą o autograf, razem z nim mój autorski portret, właściwie trochę humorystyczna, karykaturalna wizja, jak widzę tego artystę. Mam nadzieję, że się o to nie obraził. :p Ale autograf przysłał ,,Dla Michała". :) Jak się uda to kiedyś zamieszczę. Miałem nadzieję spotkać go w styczniu 2014 na planie ŚwK, ale niestety go nie było. Teraz już takie spotkanie jest raczej niemożliwe, ze względu na stan zdrowia nie wychodzi już w ogóle z domu.

środa, 8 czerwca 2016

O piekle nerwicy

Mimo, że od kilku tygodni biorę nowy lek - Seronil, który jest jednocześnie na depresję i nerwicę, mam niewiele sił żeby cokolwiek robić. Od rana od godzin obiadowych jest ok. Po obiedzie, ok. godz. 15 zaczyna się pogarszać. Nie ma dużej poprawy pod względem depresji, ale za to pod względem nerwicy to niebo a ziemia. Myślicie, że depresja to najgorsze zaburzenie psychiczne jakie może spotkać człowieka? No to chyba mieliście styczności z silną nerwicą lękową. Gdybym miał mieć do końca życia non stop depresję i w zamian za to nigdy więcej nawrotu nerwicy bez wahania bym w to poszedł. Przerabiałem już każdy rodzaj nerwicy, każdy objaw, tak, że nic nie jest już w stanie mnie zaskoczyć. Miałem kołatania serca, duszności, ataki paniki, stale podwyższone ciśnienie i jego skoki do 200-220/120 oraz krwawienia z nosa z tym związane, ciągły uogólniony lęk, zaburzenia żołądkowe, lodowate ręce itp. Przy czymś takim mieć depresję to jak być w raju. Cierpienie związane z taką nerwicą jest niewyobrażalne. To jest tak ogromny ból jakby na żywca obdzierali Cię ze skóry. Codziennie 24/h. Tak silny lęk, ból, te wszystkie objawy, cierpienie nieziemskie, jakby stworzone z niezwykłą maestrią dzieło samego szatana. Jakby czuwał nad jego przebiegiem od rana do nocy, perfekcyjnie dopracowywał każdy szczegół, trafiał w odpowiedni moment, tak żeby zadać jak największe cierpienie. A kiedy wydawało się, że idzie ku lepszemu, uderzał ze zwielokrotnioną siłą.

Prosiłem wtedy Boga, o ile istnieje żeby albo zabrał tego szatana, albo mnie stąd zabrał. Jak mawiam, depresja przy tym to pikuś, dlatego ogromnie się cieszę, że teraz już wyszedłem z tego piekła i została mi tylko lekka depresja. Wielokrotnie myślałem nad tym, że człowiek w takim stanie w jakim ja się znajdowałem jeśli miałby tak trwać do końca życia prędzej czy później popełniłby samobójstw i to tylko kwestia czasu. Ale to było, minęło. Cieszę się obecnym stanem, który jak na mnie jest bardzo dobry. Co prawda męczy mnie jeszcze kilka dolegliwości, m.in trwające od stycznia przewlekłe zapalenie spojówek, trądzik różowaty i czerwienienie zwłaszcza uszu, podwyższona temperatura do ok. 36.7-37.2 i ogólnie brak motywacji do czegokolwiek, doskwiera lekkie zmęczenie, ziewanie nasilające się w godzinach popołudniowych. Źle na mnie wpływa ogólnie wysoka temperatura, znaczy upał. Wolę jak jest chłodno, wtedy czuję się żywo, rześko. A kiedy u mnie w pokoju jest 25 stopni, tak jak teraz to czasami mam wątpliwości czy jeszcze żyję... Przydałby się wiatrak, oj przydałby się. Ale oczywiście nikt o tym nie pomyśli, bo jest cała masa innych bardziej potrzebnych rzeczy, np. dla ojca - piwo, wódka, masa i kiełbasa. :p

Wczoraj były 70. urodziny Jana Miodka. Z tej okazji pragnę wspomnieć, że niezmiernie wkurza mnie kiedy ktoś w telewizji powie dajmy na to ,,dwutysięczny szesnasty rok" zamiast ,,dwa tysiące szesnasty". Nosz Holender jaśnisty... A dzisiaj 70. urodziny obchodzi Piotr Fronczewski, człowiek, którego chyba nie trzeba przedstawiać. Jako ciekawostkę mogę podać, że ma żyjącą matkę ur. w 1912. Obydwu panów lubię i życzę 100, a może nawet i 200 lat. ;)

Jutro być może znowu nowy post jak będzie mi się chciało. Papapapa.

wtorek, 7 czerwca 2016

Powrót po 9 miesiącach na Blog o szeroko pojętym ,,ja"

Hej, powracam w końcu do pisania na blogu. Ostatnie miesiące były dla mnie bardzo trudne, dlatego nie miałem sił ani chęci żeby pisać. Z tego co widzę ostatni raz pisałem tu 4 września 2015, od tego czasu wydarzyło się bardzo wiele nieprzyjemnych rzecz jasna rzeczy, bo trudno byłoby żeby w moim życiu zdarzyło się coś przyjemnego. To by nie było wtedy moje życie.

Przełom sierpnia i września 2015 upłynął mi pod znakiem wyrywania zielska z pyrek (ziemniaków), a potem zbierania tych pyrek, zwariowałem również wtedy na punkcie muzyki The Beatles, która dawała mi jakby siłę, napęd do życia. Poza muzyką takim napędem była Olga, dziewczyna, którą poznałem w internecie, a z którą pisałem codziennie, lubiłem żartować, przekomarzać się. Od czasu kiedy ją poznałem zacząłem czuć się jak nastolatek. A nie czułem się tak nigdy, nawet w podstawówce, gimnazjum czułem się bardzo samotny, byłem apatyczny, wycofany.

Doceniłem wówczas też walory smakowe i pobudzające kawy, konkretnie Jacobsa. Wcześniej piłem tylko zbożową Inkę, dawniej Anatola. Natomiast od pewnego czasu codziennie ok. 12 wypijałem jedną kawę prawdziwą. Do tego średnio 9 kostek gorzkiej czekolady Wedel. Wszystko to, dodając jeszcze oczywiście antydepresanty dawało mi niesamowite pokłady energii na całe dni. Żadnej depresji. Mogłem pracować długi, długi czas bez żadnego zmęczenia. Miałem energię żeby robić prawo jazdy, choć z początku może nie szło mi najlepiej. Miałem trochę surowego instruktora, co pewnie potęgowało to wrażenie. Ale od września zacząłem jeździć z nowym, młodszym gościem, który nie był już tak marudny i nawet przyjemnie mi się z nim jeździło. Na początku listopada zdałem za pierwszym razem egzamin teoretyczny za pierwszym razem z wynikiem 69/74, ale z praktycznym już tak kolorowo nie było. Miałem do tej pory cztery takie egzaminy, w listopadzie, grudniu, styczniu i lutym. Z każdym niezdanym zaczynałem się czuć coraz gorzej, zarówno pod względem psychicznym jak i fizycznym. Nie wyjechałem ani razu z łuku, mimo, że na jazdach nie miałem z tym nigdy problemu. Raz za nie włączenie odpowiednich świateł, potem, wyjechałem dwa razy za linię, za trzecim i czwartym razem uderzyłem podczas cofania w środkowy słupek na kopercie. Po tym wszystkim byłem w tak złym stanie psychicznym, że nie było sensu podchodzić dalej. Stwarzałbym większe zagrożenie na drodze niż osoba pod wpływem alkoholu. Na domiar złego Olga przestała się do mnie odzywać, bo jak mówiła, ma bardzo dużo pracy. Wszystko zaczęło się sypać. Kawa zamiast dodawać energii zaczęła mi szkodzić. Czułem się po niej niezdrowo pobudzony, roztrzęsiony, skakało mi ciśnienie. Beatlesi też przestali mi dodawać energii, zaczęła mnie wręcz męczyć ich muzyka. Została mi tylko gorzka czekolada, która już też nie smakowała tak dobrze jak dawniej. Wszystko zaczęło tracić smak, całe życie. Coraz ciężej było wstać z łóżka, zabrać się za jakąś pracę, czy nawet umyć zęby, męczył już także internet. Cały okres od lutego do maja 2016 był jakimś złym snem, koszmarem, z którego nie mogłem się wybudzić, tematem chyba na jakąś książkę. Ale to przeżywałem w tym okresie nie da się opisać słowami. Cierpienie było wtedy tak ogromne, że zdarzało mi się wyć z bólu, nie płakałem, po prostu wyłem. Obok okresu lipiec-wrzesień 2012 okres luty-maj 2016 był niezaprzeczalnie najgorszym okresem w całym moim życiu, takim, że na same jego wspomnienie zaczyna się robić niedobrze. Czułem coś w rodzaju dotyku śmierci, miałem wrażenie, że jestem bohaterem jakiegoś horroru. Postaram się w najbliższym czasie dokładniej to opisać.

Do powrotu na blog skłoniło mnie odkrycie bloga pisarza, Tomasza Jastruna, który również opisuje swoje cierpienia związane z depresją.

Pozdrawiam wszystkich którzy mnie czytają, a czy ktoś czyta to wątpię. ;)